wtorek, 23 lipca 2013

It's time to say goodbye

Niestety, wszystko kiedyś się kończy - również nasz obóz. W drodze powrotnej, nie obyło się bez przygód, gdyż spóźniliśmy się na samolot, no ale po kolei.
O godzinie 14:40, przyjechała po mnie lekko spóźniona mini limuzyna (miała być o 14:15) i udałam się na lotnisko, tam wszystko odbyło się bez problemu i planowo o 17:45 wystartowałam, o tej godzinie również Dominika miała opuścić camp i rozpocząć swoją wyprawę na lotnisko. (~Dzicza) Mini limuzyna przyjechała o 17 zamiast 17:45, stwierdziłam, że to nie problem. Oczywiście, zaraz po dotarciu na lotnisko zaczęły się problemy, okazało się, że samolot jest opóźniony o 2.5 godziny. Utknęłam na LAX przez najbliższe 4 godziny w jedynej knajpie jaka była... (~Dominika)
Podczas lądowania na Heathrow, spędziliśmy jakieś 15-20 min latając nad Londynem z powodu air traffic, ale mimo wszystko wylądowaliśmy mniej więcej o czasie. Jak tylko zmieniłam terminal, z 5 na 3, spotkałam się z chłopakami, ponieważ dalej mieliśmy lecieć razem. Została nam jeszcze jakaś godzina do kolejnego lotu, więc udaliśmy się do Starbucksa, a później na zakupy... No i w skutek tego do gatu dotarliśmy 18 minut przed wylotem (teoretycznie powinno być spoko, bo to jeszcze dużo czasu), ale okazało się ze 2 minuty wcześniej zamknięto odprawę i niestety nie możemy już polecieć tym samolotem. Panie wysłały nas do desku British Airways, bo właśnie z tymi liniami lataliśmy, aby zrobić rebooking i polecieć innym samolotem. Kobieta z BA poinformowała nas, że tego dnia lotów bezpośrednich już niestety nie ma, ale za to może nam za jakąś dość wysoką kwote załatwić lot, z przesiadką gdzieś w Europie. Zanim zdązyliśmy podjąć jakąkolwiek decyzje musieliśmy opuścić część lotniska, w której się znajdowaliśmy, ponieważ zaczął dzwonić fire alarm. Dopiero po jakiś 30 min mogliśmy z powrotem podejść do okienka. 
W międzyczasie udało nam się znaleść lot bezpośredni do Polski, ale innymi liniami lotniczymi, więc gdy poprosiliśmy panią, żeby nam zarezerwowała bilety na niego, oznajmiła, że jest to niemożliwe i jeśli chcemy kupić bilet z LOT'u, musimy udać się na terminal 1, gdzie mają oni swoje stanowisko. Posłusznie rozpoczęliśmy wyprawę na pierwszy terminal, ale zaraz zaraz, co z bagażem?! Gdy już prawie wsiedliśmy do busa, trzeba było się wrócić do okienka BA i zapytać się o walizki. Pani chyba miała nas już dość, ale odpowiedziała, że jeśli w okienku LOT'u pokażemy karteczke z numerem bagażu, to przełożą go do odpowiedniego samolotu (został on na Heathrow, bo jest jakieś prawo, któro zabrania wysłania bagażu w samolocie, jeśli właściciel do niego nie wsiadł). 
Na terminalu 1 znalazłam się jakąś godzine poźniej (było już koło 16), bo znowu trzeba było przejść przez kontrolę (już chyba 4 raz, na tym głupim Heathrow), a kolejka była strasznie długa. Udałam się do okienka LOT'u, gdzie odebrałam wcześniej zakupiony przez mojego tatę bilet i poprosiłam panią o nadanie na nowo bagażu. Teoretycznie wszystko miało być super, więc z moim nowym bilecikiem poszłam do Star Aliance Lougne, gdzie zjadłam obiad i spędziłam kolejną godzine. Gdy tylko pojawiła się informacja, że rozpoczęto boarding, udaliśmy się do odpowiedniego gatu. Tam, jakiś pan, upewniał się 5 razy, czy na pewno chcemy lecieć tym samolotem, ponieważ byliśmy overbookingiem, a oni nie uzupełniają jedzenia w Londynie, więc mogliśmy dostać jedynie kanapki z klasy ekonomicznej. Jak już przekonaliśmy tego pana, że to nie problem i upewniliśmy się, że nasze bagaże na pewno znajdują się na pokładzie, zajelismy swoje miejsca w samolocie. 
O 21:20, planowo, wylądowaliśmy na Okęciu, wszystko spoko, ale gdzie nasze walizki ?! Spędziliśmy tam chyba z godzine, czekając aż się pojawią, po czym z tablicy zniknął napis Heathrow - London, a nasze bagaże się nie pokazały. Myśląc, że może jednak przyleciały one wcześniejszym samolotem, udaliśmy się do Lost & found, ale niestety, nie bylo ich. Zgłosiliśmy tam odrazu ich zaginięcie, i mają się do nas odezwac, zobaczymy czy się znajdą. W ten sposób, po ponad 24 godzinnej podrózy, jakoś koło 1 w nocy dotarłam do domu. (~Dzicza)

DZIĘKUJEMY WSZYSTKICH, KTÓRZY REGULARNIE CZYTALI NASZEGO BLOGA, JAK I TYM, KTÓRZY CZYTALI TYLKO POJEDYŃCZE POSTY. MAMY NADZIEJĘ, ŻE WAM SIĘ PODOBAŁO. :) BYŁ TO DLA NAS NIEZAPOMNIANY OBÓZ, NA KTÓRYM PRZEŻYŁYŚMY WSPANIAŁE PRZYGODY O KTÓRYCH BĘDZIEMY ROZMAWIAĆ JESZCZE DŁUGO DŁUGO...

Spotted in LA

niedziela, 21 lipca 2013

Tea who you yeah bunny

Wczoraj z samego rana udalismy sie do Six Flags ! Była to chyba najlepsza wycieczka, na jakiej byliśmy w ciagu tych trzech tygodni. Większość z nas miała okazje przejechać sie na najwyższych i najbardziej zajebistych roller costerach w swoim życiu. Mimo tego, ze mieliśmy około 7 godzin na korzystanie z atrakcji w parku, nie udało nam sie dotrzeć wszędzie, gdzie chcieliśmy. Gdy o 21, cali mokrzy (to juz chyba tradycja), dotarliśmy PUNKTUALNIE (!!), a to sie żadko zdarza, na zbiórkę, okazało sie, ze kierowcy poszli w balet. Spowodowało to godzinne opóźnienie, gdyż wlasnie tyle musieliśmy czekać na ich powrót. 









Wieczorem zaczęło robić się coraz ciekawiej z godziny na godzinę. Około 1:30 odwiedziłyśmy Julkę, która o 4:30 nad ranem miała transfer na lotnisko. Postanowiliśmy dotrzymać jej towarzystwa i nie spać całą noc. UDAŁO SIĘ. Do godziny 3 spacerowaliśmy sobie po campie, gadaliśmy ze staffem, jedliśmy popcorn i tego typu pierdoły. Oczywiście, bez szalonych przychód by się nie obeszło. Nasi drodzy koledzy wyrzucili siatkę z okna na 4 piętrze, po czym przez okno zaczęły wylatywać dziwne przedmioty: buty, dezodorant, okulary przeciwsłoneczne, masło orzechowe i wiele wiele innych rzeczy które były pod ręką. O godzinie 4 rano postanowiliśmy przypomnieć wszystkim, że wyjeżdżamy, ale bardzo miło spędziliśmy ostatnie 3 tygodnie. Z głośnikiem ustawionym na maxa przeszliśmy się po wszystkich pietrach śpiewając "I DON'T CARE, I LOVE IT !" Była to noc o której na pewno długo nie zapomnimy ! 





Nasz, własny grecki bóg, który w takim oto stroju pojawi się na warszawskim Okęciu.! :) 


sobota, 20 lipca 2013

I don't care, I love it !

Na taki dzień, jak dzisiaj warto było czekać nawet całe trzy tygodnie.
Zaczął się jak najbardziej normalnie, wstałyśmy, oczywiście odpuściłyśmy sobie śniadanie, i udałyśmy się na lekcje. Całe trzy godziny minęły bardzo sprawnie, szczególnie, że ostatnie 1.5 polegało na wręczaniu certyfikatów dla osób, które wyjeżdżają w ten weekend.
Potem zamiast od razu pójść na lunch to udałyśmy się do pokoju, przebrać się w stój. Zaraz po lekkim obiedzie rozpoczęłyśmy wyprawę na plażę, złapać ostatnie promyki słońca w Kalifornii. Niestety gdy we dwie zaczynamy coś organizować, można spodziewać się różnych, szalonych przygód przez cały czas. (Uznałyśmy, że nasze ostatnie dni w tym wspaniałym stanie Ameryki Północnej spędzimy sobie po swojemu. ;) )Tak też było i tym razem, gdzie dotarcie na plaże zajęło nam ponad godzinę, zahaczając o Starbucks i spożywczy. Nasza droga była prawdziwym wyzwaniem dla kogokolwiek- same krzaki, dróżki kończące się w połowie oraz marsz wzdłuż autostrady. No ale bywa, przynajmniej będzie co wspominać... 


Po ciężkich zmaganiach dotarłyśmy na plażę. Myślałyśmy, że będzie to najzwyklejsza wycieczka, jednak Riff, surfer o wspaniałej sylwetce ciała, mieszkający w Kalifornii, wszystko zmienił. 30 minut rozmowy wystarczyło, aby zabrał nas na amerykańskie piwo w towarzystwie wspaniałych surferów, kolegów. Postanowiłyśmy skorzystać jeszcze z możliwości wykąpania się w ocenie. Gdy musiałyśmy już wracać na campus nowo poznany kolega dał swój numer i zapewnił, że przed wyjazdem jeszcze nas odwiedzi. Około 20 minut wracałyśmy na camp. Podczas drogi, jedyną rzeczą na jaką miałyśmy ochotę, był odpoczynek w pokoju. Niestety, nie w Malibu ! W trakcie BBQ, zorganizowanego zamiast kolacji, okazało się, że kilkuosobową grupą idziemy na wieczorne beach party, zorganizowane przez samych siebie. Nathan, największe ciacho wśród całego staffu, postanowił nas kryć oraz "in case of emergency" dał nam swój numer. 
Droga w pierwszą stronę, była jeszcze całkiem normalna w naszym wykonaniu, poza faktem, że weszliśmy sobie na private beach. (Mimo wszystko zrobiliśmy to bardzo kulturalnie, więc nikt nie miał żadnych zarzutów.) W końcu doszliśmy na małą plażę, między jednym ogromnym domem, a drugim. Gdy zobaczyliśmy fale mieliśmy mieszane uczucia- iść, nie iść, iść, nie iść... Niestety zanim dokonaliśmy wyboru, zdążyło nam już zalać połowę rzeczy... Fale były największe, jakie dotąd widzieliśmy, ale co tam, raz się żyje !
Było to coś niezwykłego. Zabawa była niesamowita, póki nie przyszła fala, która zmiotła nas wszystkich w sposób taki, że nie wiedzieliśmy gdzie góra, a gdzie dół. Zaraz po tym, jak jakimś cudem udało nam się uniknąć wciągnięcia przez morze, 'załapaliśmy się' na domówkę w domu przy plaży, jakiś bogatych dzieciaków z Malibu. ;) 
Droga powrotna byla bardziej zabawna, nie tylko ze względu na tematy, jakie zostały poruszone. Zaczęliśmy bowiem myć sobie buty, stopy i nie tylko, polewając je wodą z butelek i nie tylko, pod domem jakiejś pani, która swoją drogą była przemiła i nie robiła problemów z tego, że 'pożyczyliśmy' jej ławkę. Wracaliśmy po ciemku przez jakieś kompletne krzaki, drzewa, góry i skały, chwilami nawet nie wiedząc gdzie idziemy. Było to nie lada wyzwanie, ale podołaliśmy. ;)



















piątek, 19 lipca 2013

Can't get better than this

Dzień rozpoczął się od lekcji, jak co czwartek, jednak dzisiaj zostaliśmy miło zaskoczeni. Cały shift B udał się na boisko do piłki nożnej gdzie spędziliśmy całe 2 godziny. Chłopacy nawet w upał, 35 stopniowy, nie mogli sobie odpuścić meczu, za to dziewczyny łapały trochę słońca, albo siedziały w cieniu. Po lunchu udaliśmy się na Santa Monica Pier gdzie dostaliśmy 3.5 godziny wolnego. Większość udała się na swoje ostatnie zakupy podczas tego pobytu. Każdy wykorzystał je jak najlepiej się dało. Po powrocie na campus wzięłyśmy udział w prywatnym koncercie na siłowni. Była to dla nas tak wspaniała chwila, że długo jej nie zapomnimy. Niestety nasz wspaniały muzyk zabronił publikowania w internecie nagrania...







Dzisiejsza kolacja, najzdrowsze co nas tutaj spotkało od przyjazdu. ;p

<3 
Bo niektórzy twierdzą, że świeci zbyt mocno, dlatego obwiesili światła bielizną.. A może to tak dla nastroju...? Kto wie.. ^^

czwartek, 18 lipca 2013

We come to far to give up who we are.

Dzisiaj trip do UCLA ! Z samego rana pojechalismy na campus jednego z bardziej znanych universytetow w LA. Tam brat, razem ze swoim starszym bratem, i jeszcze jakimis innymi bracmi oprowadzili nas po terenie szkoly i opowiedzieli co i jak. Wszystko nie trwało zbyt długo, gdyż pogoda była dzisiaj okropna- słońce świeciło jak nigdy dotąd. Wycieczka zakonczyla sie zakupami, w tamtejszym bookstorze, w ktorym mozna bylo znales doslownie wszystko ! Nawet nasze IB kalkulatory. :) Po lunchu standardowo lekcje i pełen relax do wieczoru.





Jakby u nas na campusie było mało schodów...



Grupowe zdjęcie.Pozdrawiamy Panią fotograf- Jessica.