sobota, 20 lipca 2013

I don't care, I love it !

Na taki dzień, jak dzisiaj warto było czekać nawet całe trzy tygodnie.
Zaczął się jak najbardziej normalnie, wstałyśmy, oczywiście odpuściłyśmy sobie śniadanie, i udałyśmy się na lekcje. Całe trzy godziny minęły bardzo sprawnie, szczególnie, że ostatnie 1.5 polegało na wręczaniu certyfikatów dla osób, które wyjeżdżają w ten weekend.
Potem zamiast od razu pójść na lunch to udałyśmy się do pokoju, przebrać się w stój. Zaraz po lekkim obiedzie rozpoczęłyśmy wyprawę na plażę, złapać ostatnie promyki słońca w Kalifornii. Niestety gdy we dwie zaczynamy coś organizować, można spodziewać się różnych, szalonych przygód przez cały czas. (Uznałyśmy, że nasze ostatnie dni w tym wspaniałym stanie Ameryki Północnej spędzimy sobie po swojemu. ;) )Tak też było i tym razem, gdzie dotarcie na plaże zajęło nam ponad godzinę, zahaczając o Starbucks i spożywczy. Nasza droga była prawdziwym wyzwaniem dla kogokolwiek- same krzaki, dróżki kończące się w połowie oraz marsz wzdłuż autostrady. No ale bywa, przynajmniej będzie co wspominać... 


Po ciężkich zmaganiach dotarłyśmy na plażę. Myślałyśmy, że będzie to najzwyklejsza wycieczka, jednak Riff, surfer o wspaniałej sylwetce ciała, mieszkający w Kalifornii, wszystko zmienił. 30 minut rozmowy wystarczyło, aby zabrał nas na amerykańskie piwo w towarzystwie wspaniałych surferów, kolegów. Postanowiłyśmy skorzystać jeszcze z możliwości wykąpania się w ocenie. Gdy musiałyśmy już wracać na campus nowo poznany kolega dał swój numer i zapewnił, że przed wyjazdem jeszcze nas odwiedzi. Około 20 minut wracałyśmy na camp. Podczas drogi, jedyną rzeczą na jaką miałyśmy ochotę, był odpoczynek w pokoju. Niestety, nie w Malibu ! W trakcie BBQ, zorganizowanego zamiast kolacji, okazało się, że kilkuosobową grupą idziemy na wieczorne beach party, zorganizowane przez samych siebie. Nathan, największe ciacho wśród całego staffu, postanowił nas kryć oraz "in case of emergency" dał nam swój numer. 
Droga w pierwszą stronę, była jeszcze całkiem normalna w naszym wykonaniu, poza faktem, że weszliśmy sobie na private beach. (Mimo wszystko zrobiliśmy to bardzo kulturalnie, więc nikt nie miał żadnych zarzutów.) W końcu doszliśmy na małą plażę, między jednym ogromnym domem, a drugim. Gdy zobaczyliśmy fale mieliśmy mieszane uczucia- iść, nie iść, iść, nie iść... Niestety zanim dokonaliśmy wyboru, zdążyło nam już zalać połowę rzeczy... Fale były największe, jakie dotąd widzieliśmy, ale co tam, raz się żyje !
Było to coś niezwykłego. Zabawa była niesamowita, póki nie przyszła fala, która zmiotła nas wszystkich w sposób taki, że nie wiedzieliśmy gdzie góra, a gdzie dół. Zaraz po tym, jak jakimś cudem udało nam się uniknąć wciągnięcia przez morze, 'załapaliśmy się' na domówkę w domu przy plaży, jakiś bogatych dzieciaków z Malibu. ;) 
Droga powrotna byla bardziej zabawna, nie tylko ze względu na tematy, jakie zostały poruszone. Zaczęliśmy bowiem myć sobie buty, stopy i nie tylko, polewając je wodą z butelek i nie tylko, pod domem jakiejś pani, która swoją drogą była przemiła i nie robiła problemów z tego, że 'pożyczyliśmy' jej ławkę. Wracaliśmy po ciemku przez jakieś kompletne krzaki, drzewa, góry i skały, chwilami nawet nie wiedząc gdzie idziemy. Było to nie lada wyzwanie, ale podołaliśmy. ;)



















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz